Szlakiem księdza Zdzisława Jastrzębiec Peszkowskiego i Juliusza Słowackiego
- wielkość czcionki Zmniejsz czcionkę Powiększ czcionkę
- Czytany 1533 razy
- Wydrukuj
Wyjazd "Szlakiem księdza Zdzisława Jastrzębiec Peszkowskiego i Juliusza Słowackiego" okazał się kolejną z naszych niezapomnianych wypraw tropami ojczystej kultury i przeszłości. Na trasie z wielkim znawstwem tematu zaplanowanej przez warszawskie PTTK opiekuje się nami jako pilot pan Maciej Klimczak z Łodzi, imponując nam swoją rozległą wiedzą, taktem –i tak ważną w jego zawodzie umiejętnością stwarzania życzliwej atmosfery na szlaku wycieczki.
25 września 2017 wyruszamy w kierunku Opatowa. Tutaj czeka nas pierwszy dłuższy postój. Zwiedzamy podziemną trasę turystyczną – połączone w jeden szlak dawne kupieckie piwnice. Wydrążone w lessie pieczary składają się z kilku kondygnacji , aż do 15 metrów pod ziemią. Białej Damy nie udaje nam się spotkać, ale idziemy śladami partyzantów, którzy wykorzystywali je jako kryjówki tuż pod urzędującymi w rynku, niczego nieświadomymi funkcjonariuszami gestapo. Przestrzeliwano tu produkowaną na potrzeby podziemnej armii broń, a niewykluczone, że również tą drogą dostarczano żywność do opatowskiego getta.
Po opatowskiej kolegiacie oprowadza nas z werwą dowcipna przewodniczka. Wprowadza młodzież w tajniki historii architektury, demonstruje słynny lament opatowski – oryginalny nagrobek Krzysztofa Szydłowieckiego – zabytek unikalny w skali kraju.
Przed wyruszeniem w dalszą drogę zaopatrujemy się w zapas znakomitych krówek- opatówek i podążamy do Sanoka – rodzinnego miasta naszego Księdza Patrona. Po przyjeździe do miasta opiekę nad nami obejmują gościnni państwo Zającowie ze Szkoły Podstawowej imienia księdza Zdzisława Jastrzębiec Peszkowskiego – naszej imienniczki. Na cmentarzu pochylamy się w skupieniu nad grobem państwa Peszkowskich – Zygmunta i Marii z Kudelskich – rodziców naszego Patrona. Zapalamy znicz, składamy kwiaty. W zadumie zatrzymujemy się pod Krzyżem Powstańców, gdzie młody Zdzisław złożył przyrzeczenie i rozpoczął swoją harcerską wielką przygodę. Na ulicy Jagiellońskiej przystajemy przed kamienicą, w której znajdowała się znana w mieście cukiernia Peszkowskich odebrana rodzinie w latach pięćdziesiątych przez państwo ludowe. Niedaleko już kościół Przemienienia Pańskiego, w którym naszego patrona ochrzczono i gdzie był potem ministrantem. Wreszcie miejsce, gdzie znajdował się nieistniejący już dom rodzinny Peszkowskich. Spacer po najstarszej części miasta, piękny widok z dziedzińca zamkowego. Wreszcie autokarem podjeżdżamy pod budynek szkoły numer cztery. Podziwiamy Izbę Pamięci, pieczołowicie zebrane przez państwa Zająców pamiątki związane z Patronem, zdjęcia udostępnione przez zaprzyjaźnioną z Peszkowskimi sanocką rodzinę. Żegnamy gościnnych gospodarzy, umawiając się na spotkanie na kolejnej październikowej mszy w warszawskiej katedrze w rocznicę śmierci naszego wspólnego Patrona.
Przez Przemyśl kierujemy się na przejście graniczne w Medyce, a stamtąd do Lwowa, gdzie czeka nas pierwszy nocleg. Od rana dnia następnego oszałamia nas wszystkich niepowtarzalna uroda tego miasta. Cmentarz Łyczakowski z grobami Konopnickiej, Ordona, Zapolskiej, Stefana Banacha. Dłuższy postój nad grobami Orląt Lwowskich, gdzie poznajemy dramatyczne dzieje tego szczególnego miejsca. Trzy katedry – łacińska, grekokatolicka i ormiańska z sugestywnymi malowidłami ściennymi Mehoffera i Rosena. Gmach Opery Lwowskiej projektu Gorgolewskiego, gdzie doznań płynących z obcowania z muzyką doświadcza się w oprawie arcydzieł architektury, rzeźby i malarstwa. Po malowniczych uliczkach starego Lwowa oprowadza nas ze znawstwem pan Jakub Sieprawski, lwowiak z krwi i kości, którego erudycję, poczucie humoru, prawdziwe mistrzostwo w przewodnickim fachu my starsi już nie po raz pierwszy podziwiamy. Zatrzymujemy się u stóp lwowskiego pomnika Mickiewicza, jak twierdzą niektórzy, najpiękniejszego w kraju. W rynku kilkakrotnie mijamy młodego człowieka proponującego przechodniom wstążki w narodowych barwach Ukrainy – sygnał toczącej się na południowym wschodzie wojny, o której nie pozwala zapomnieć widok licznych na ulicach miasta i na prowincji urlopowanych żołnierzy w mundurach w barwach ochronnych.
W środę po śniadaniu opuszczamy Lwów. Buczacz wita nas rozlegającym się w mieście chóralnym liturgicznym śpiewem – tutejszy kościół Bazylianów obchodzi rocznicę istnienia świątyni. Nie zakłócamy obchodów, udajemy się do ufundowanego przez Potockich kościoła Matki Boskiej Szkaplerznej. "Chcąc Potockich Pilawa mieć trzy krzyże całe Dom Krzyżowy na Boską ufundował chwałę" – wita nas napis na frontonie świątyni. Wystrój rzeźbiarski kościoła wiąże się z warsztatem Pinsla – rokokowego artysty, którego dzieła cechuje dramatyczna ekspresja przedstawień. Przed gmachem zabytkowego buczackiego ratusza oglądamy jedną z rzeźb z jego szkoły, dowiadując się przy okazji, że planuje się restaurację następnych, mocno zniszczonych za czasów sowieckiej władzy.
W malowniczo położonym Jazłowcu ruiny czternastowiecznego zamku. Tuż obok pałac wzniesiony przez Poniatowskich– przodków późniejszego króla Stanisława. Po latach nieobecności wróciły doń osadzone tam przez założycielkę zakonu – matkę Marcelinę Darowską Niepokalanki. Dawniej Jazłowiec stanowił główną siedzibę zgromadzenia, dopóki dziejowe burze nie przeniosły jej do znanego dziś wszystkim Szymanowa. Spotykamy jedną z mieszkających tam obecnie sióstr – oprowadza po muzeum, przybliża postać założycielki – obecnie błogosławionej matki Marceliny, której szczątki, podobnie jak prochy licznych jazłowieckich zakonnic złożono w znajdującej się w częściowo zdziczałym parku na tyłach pałacu krypcie. W kaplicy połączonego ze szkołą i internatem dla dziewcząt klasztoru aż do roku 1946 znajdował się słynący cudami posąg Matki Boskiej Jazłowieckiej. Po stoczonej pod Jazłowcem w roku 1919 zwycięskiej bitwie 14 Pułk Ułanów przybrał nazwę Ułanów Jazłowieckich. W zrujnowanym dziś kościele dominikanów znajdował się prawdopodobnie grób słynnego polskiego renesansowego kompozytora – Mikołaja Gomółki. Dawniej mieszkało tu sporo Polaków, dziś, po śmierci ostatnich osób polskiego pochodzenia, już tylko ludność ukraińska. Nad ruinami zamku obok niebiesko-żółtej ukraińskiej narodowej flagi powiewa, niestety, czerwono-czarna flaga banderowska, którą widzimy już po raz kolejny i nie ostatni na trasie naszej podróży.
Wsławiony bohaterską obroną w roku 1649 przed sprzymierzonymi wojskami kozackimi i tatarskimi Zbaraż to kolejny punkt naszej wędrówki. Dzieje tych dni spopularyzowało sienkiewiczowskie "Ogniem i mieczem". Twierdza stanowiła dawniej typowy przykład architektury pallazzo in fortezza. W odbudowanym pałacu mieści się dziś muzeum. Przed oczyma wyobraźni pojawiają się postacie groźnego Jaremy, dzielnego Skrzetuskiego, Wołodyjowskiego i poległego męczeńską śmiercią Longinusa Podbipięty. Upamiętniono tu oczywiście Bohdana Chmielnickiego – postać, która nam, Polakom jednoznacznie źle się kojarzy, tu natomiast pełni on rolę bohatera narodowego, co potwierdzają jego pomniki na przemierzanej przez nas trasie i wizerunek na banknocie pięciu grzywien. We wnętrzach pałacu pojawiają się smutne akcenty związane z dniem dzisiejszym kraju – mosiężne popiersia poległych na Majdanie Ustima Hołodniuka i Nazara Wojtowicza – bohaterów Niebiańskiej sotni.
Kolejny smutny akcent – świadectwo dramatycznych dziejów i konfliktów między sąsiadującymi ze sobą narodami to Kołodno. Mała miejscowość, gdzie zatrzymujemy się i zapalamy światło pod skromnym krzyżem, na którym widnieje jedynie data - 1943. Ofiarą okrutnego mordu dokonanego rękami UPA padło tu pięciuset Polaków – mieszkańców tej miejscowości. Ginęli od siekier oprawców albo od broni palnej – miejscowość nie zorganizowała samoobrony, gdyż większość mężczyzn została wywieziona na roboty przymusowe do Rzeszy. Pochowano ich w zbiorowych mogiłach, rzeź przetrwali jedynie nieliczni. Nie wszyscy Ukraińcy padli ofiarą zbiorowego obłędu – przykładem jest Semen Kornaty, który ukrył Józefa Ratuszniaka. Najbardziej przerażający wydaje się fakt, że do mordu podburzał miejscowy duchowny prawosławny.
Już po zapadnięciu zmierzchu docieramy do Wiśniowca – dawną siedzibę Wiśniowieckich i Mniszchów podziwiamy w świetle księżyca. Pole do popisu mają tu nasi niestrudzeni fotoreporterzy – panowie Robert Kępka i Bogusław Cieślak.
Nocujemy w Krzemiencu, aby od rana dnia następnego wędrować po rodzinnym mieście Juliusza Słowackiego. Rankiem nasz przewodnik, pan Grzegorz Grocholski , spotyka nas z wypowiadanymi z charakterystycznym kresowym zaśpiewem słowami : "Witam was w starożytnym pięknym polskim mieście Krzemieńcu" Z wierzchołka góry Bony, na którym znajdują sie ruiny zamku oglądamy panoramę tego pięknie położonego w głębokim jarze wśród zalesionych wzgórz nad rzeką Ikwą miasta. Pan Grocholski zaczyna swoją opowieść słowami poety
"jeżeli kiedy w tej mojej krainie, gdzie po dolinach moja Ikwa płynie..." , potem zresztą sypie wierszami Słowackiego jak z rękawa, wplatając je w barwną gawędę o mieście i ludziach. Wspomagają go nasze koleżanki – Julka Orłowska, Ola Bałut i Marika Kucman przygotowanymi wcześniej przez siebie utworami poety wygłaszanymi w miejscu, gdzie każdy kwiat i każda gwiazdka nucą od lat swoje piosenki. Wędrujemy szlakiem pod górę od centrum miasta na cmentarzyk, przystajemy nad grobem zmarłej w 1855 roku na cholerę matki poety pani Salomei – przynosimy jej kwiaty i poezje jej syna. W jednej mogile zwieńczonej piaskowcową urną spoczęli tu dziadkowie – Teodor i Antonina Januszewscy, poległy w powstaniu listopadowym bitwie pod Daszowem wuj poety Jan Januszewski, jego żona Julia z Michalskich zmarła krótko po otrzymaniu tragicznej wieści o śmierci ukochanego męża, zgasła przedwcześnie czteroletnia Melanka – brataniczka pani Salomei, a córka Hersylii z domu Becu – jej pasierbicy i Teodora Januszewskich.
Nasi koledzy Oliwier i Daniel dają dowody tężyzny, w błyskawicznym tempie przebiegając drogę do parkującego na dole autokaru, aby przynieść zapomniane przez nas w ferworze zwiedzania przywiezione z Belska kwiaty. Potem już wędrujemy do muzeum Słowackiego zlokalizowanego w domu wybudowanym przez ojca poety Euzebiusza Słowackiego naprzeciw domu jego teściów Januszewskich, dziś już niestety nieistniejącego. Rodzina spędziła w nim zaledwie trzy lata, aby wyjechać do Wilna, gdzie pan Euzebiusz otrzymał posadę wykładowcy uniwersyteckiego. Grób ojca poety odwiedzimy dopiero w przyszłym roku na cmentarzu na Rossie w Wilnie. W muzealnych wnętrzach wystrój z epoki, związane z poetą pamiątki i podarowany przez kogoś fortepian – pan Grocholski raczy nas krótkim koncertem muzycznym w swoim własnym wykonaniu. To się nazywa przewodnik – do tańca ido różańca. Zmierzamy do pojezuickich gmachów mieszczących w latach 1805-1831 słynne Liceum Krzemienieckie. Szkoła założona przez Tadeusza Czackiego i Hugona Kołłątaja słynęła z wysokiego poziomu przekazywanej wychowankom wiedzy, zamknięta przez zaborców w ramach popowstaniowych represji. Bogaty księgozbiór skonfiskowano i wywieziono do Kijowa, tam udała się także część wykładowców szkoły, by stworzyć następnie podwaliny Uniwersytetu Kijowskiego. Miasto wyróżniane było przez wielbiciela twórczości poety Józefa Piłsudskiego, z jego inicjatywy w okresie międzywojennym obsadzono sosnami wzgórze zamkowe i reaktywowano, wprawdzie na krótko ,Liceum Krzemienieckie, którego uczennicą była jedna z córek marszałka. Kończymy krzemieniecką pielgrzymkę w katolickim kościele pod wezwaniem św. Stanisława, w którego wnętrzu umieszczono pomnik Juliusza Słowackiego, gdzie skrzydlaty Geniusz w rycerskiej zbroi, a może też Anioł Stróż poety wspiera rękę na ramieniu zadumanego Juliusza. Z marzeniem, aby kiedyś wrócić w te miejsca, opuszczamy Krzemieniec, udając się do Poczajowa.
Na sanktuarium błyszczące już z daleka złocistymi hełmami wież składa się kompleks powstałych w różnym okresie cerkwi. Do czczonego z dawna wizerunku Matki Boskiej Poczajowskiej przybywają liczni prawosławni i grekokatoliccy pielgrzymi. Ławra Zaśnięcia Matki Bożej zachwyca nas bogactwem wystroju wnętrz i ściennych malowideł, czas tu wcale się nie dłuży. Niegdyś ten znany ośrodek kultu był siedzibą bazylianów, odebrały go rosyjskie władze po upadku powstania listopadowego, aby przekazać cerkwi prawosławnej. Aby wejść do środka, żeńska część wycieczki musiała zdobyć się na niewielkie poświęcenie – przywdzianie wypożyczonych za cenę zastawionego paszportu chustek i spódnic. Pan Wójcik na widok przeistoczonej wycieczki nie posiadał się z radości, czego nawet nie próbował ukrywać, dosłownie pokładał się ze śmiechu. Bardziej wyrozumiały pan Cieślak udzielał szczegółowej instrukcji dotyczącej techniki przywdziewania chustek na głowę niezbyt doświadczonym pod tym względem uczennicom.
Olesko – kolejny przykład architektury obronnej. Zamek, siedziba rodów Sieneńskich, Kamienieckich, Żółkiewskich i Daniłowiczów, w którym w 1629 po raz pierwszy ujrzał światło dzienne późniejszy zwycięzca spod Wiednia - król Jan III Sobieski. Podczas narodzin chłopca nad zamkiem rozszalała się ponoć straszliwa burza, biły pioruny, a zamkowy astrolog przepowiedział nowo narodzonemu chłopcu, że dane mu będzie zadziwić cały świat. Królewicz Jakub Sobieski już po śmierci ojca odstąpił zamek Rzewuskim, potem przejęli go Austriacy. Schodzących już ze wzgórza zamkowego poraża nas jesienna uroda gry świateł pośród rosnących u stóp wzgórza zamkowego drzew.
Kolejny z zamków wchodzących w skład Złotej Podkowy słynnych rezydencji magnackich Złoczów również związany jest z Sobieskimi. Ufortyfikował go, wzmacniając czterema bastionami, Jakub Sobieski – ojciec przyszłego króla Jana. Jego wnuk i imiennik królewicz Jakub założył w mieście kolegium pijarskie. Nie spędzamy tu zbyt wiele czasu, zanadto przejęci tym, co nas jeszcze dzisiaj czeka – opuszczamy utarte szlaki turystyczne, aby dotrzeć do Pomorzan, miejsca, w którym 20 września 1939 roku nasz Patron Zdzisław Jastrzębiec Peszkowski jako oficer kawalerii dostał się do niewoli sowieckiej. Stąd prowadziła go droga do obozu jenieckiego w Kozielsku. Z Kozielska wywieziony ostatnim już transportem nie trafił do Katynia, co spotkało większość jego kolegów oficerów, lecz do kolejnego miejsca odosobnienia – w Griazowcu. Ocalał. Jedziemy wiejskimi drogami wśród pejzaży, które stwarzają wrażenie, iż odbyliśmy również podróż w czasie, cofając się o jakichś lat kilkadziesiąt. Turystyczny autokar na tych drogach to rzadkość- wśród mijanych ludzi pogrążonych w swych codziennych obowiązkach przy zbiórce kartofli, brukwi, zwożeniu plonów wozami zaprzężonymi w konie, krzątaniną w ubogich obejściach swoich domów, wzbudzamy nie lada sensację. Julek, Antek i Filip machają wszystkim z zapałem – odpowiadają nam uśmiechy i ręce uniesione w geście pozdrowienia. Kilkakrotnie upewniamy się, czy nie zjechaliśmy ze szlaku, powoli zapada zmierzch, a autokar trzęsie się i podskakuje na wybojach czy dziurach w asfalcie, co uczestnicy wycieczki zaczynają traktować jak świetną zabawę i kwitować wybuchami śmiechu. Gdy docieramy do celu – prawie kompletnie zrujnowanego pałacu w Pomorzanach, czujemy się jakoś uroczyście i odświętnie, a zarazem po trosze jak pionierzy – nikt z Belska nie był tu jeszcze przed nami. Czujemy się tutaj raz jeszcze jakoś szczególnie blisko Księdza Patrona, który musiał się nieźle ubawić, jeśli dane mu jest obserwować nasze wycieczkowe trudy i poczynania. Zdjęcie przy tablicy z nazwą miejscowości – Pomorzany - Julek i Antek to żywe dowody, że rzeczywiście dane nam było dotrzeć aż tutaj. Grupowa fotografia na tle malowniczych ruin pałacu wśród resztek zdziczałego już parku. I znowu myśl, tak częsta przez dwa ostatnie lata, oby zdarzyło się coś, co sprawi, że nie zakończy się jeszcze nasza niezwykła przygoda z belskim gimnazjum i Księdzem Patronem. Cokolwiek jednak będzie, pozostanie On dla nas na zawsze kimś niezwykłym i ważnym – tego możemy być pewni. Późnym wieczorem wracamy i docieramy do znanego nam już lwowskiego hotelu, gdzie przyjdzie nam spędzić kolejną noc.
W piątek 29 września wyruszamy w podróż do kraju, ale przed nami kolejne niezwykłe wrażenia. W Żółkwi byliśmy ostatnio przed ośmioma laty i nawet wtedy ze zrujnowanym kościołem - kolegiatą św. Wawrzyńca– nekropolią rodu Zółkiewskich wywarła ona na nas wielkie wrażenie. Miasto założone pod koniec szesnastego wieku przez Stanisława Żółkiewskiego było ulubioną rezydencją króla Jana. Tu spoczywają przodkowie zwycięzcy spod Wiednia – poległy w bitwie pod Cecorą hetman Stanisław Żółkiewski, jego syn Jan zmarły po wykupieniu z niewoli z ran odniesionych w bitwie, wdowa po hetmanie Regina z Herburtów Żółkiewska , Jakub Sobieski – ojciec przyszłego monarchy. Jak proroctwo brzmią w tym kościele słowa: "Z naszych kości narodzi się mściciel". Na ścianach król umieścić kazał olbrzymie batalistyczne płótna przedstawiające jego największe zwycięstwa – pod Chocimiem, Wiedniem, Kłuszynem i Parkanami – dziś jedno z nich zdobi komnaty zamku w Olesku, inne – zamku w Złoczowie, pozostałe, będące własnością Lwowskiej Galerii Sztuki, nie są nigdzie udostępniane, ale wciąż trwają starania obecnego proboszcza, aby je kościołowi, który ma odzyskać przynajmniej część swojej dawnej świetności, przywrócić. Troskę o stan świątyni widać tu na każdym kroku, za co my, odwiedzający, czujemy wielką wdzięczność dla opiekunów kościoła– księdza prałata Józefa Legowicza i jego współpracowników. Drugi z kościołów Żółkwi – podominikański ufundowany został przez matkę Sobieskiego Teofilę z Daniłowiczów w intencji zamordowanego przez Kozaków pod Batohem jej drugiego syna - Marka Sobieskiego. Jan III Sobieski ufundował w tym kościele matce i bratu piękne późnobarokowe nagrobki. Wracamy do autokaru zaparkowanego w pobliżu neobarokowego ratusza i udajemy się na przejście graniczne w Hrebennem.
Przed nami już tylko Zamość zwany Padwą północy i perłą renesansu. Podziwiamy rynek z przepięknym ratuszem zaprojektowane przez Bernardo Morando, odbywamy spacer pod pałac Zamoyskich, skąd już widać gmach dawnej Akademii Zamojskiej, odwiedzamy katedrę. O obecności Żydów i roli, jaką odgrywali w tym mieście, przypomina nam późnorenesansowa synagoga. O wydarzeniach ostatniej wojny i tragicznych losach dzieci Zamojszczyzny pan przewodnik przypomina nam w okolicy Zamojskiej Rotundy. Syci wrażeń, które zapewne długo będziemy rozpamiętywać, udajemy się w drogę powrotną, aby punktualnie co do minuty według planu dotrzeć do Belska na parking przed szkołą.
Za nami kolejna podróż i znowu taka, która tylko zaostrza apetyt na następne, równie udane. Tym, co zostali w szkole, możemy powiedzieć, że mogliby nam pozazdrościć przeżytych wrażeń.
Anna Kocewiak